Ni pies, ni wydra, czyli "Dziewczyna, którą kochały pioruny"
Książka przyciąga okładką i reklamą, jakoby miałaby być podobna do bestsellerowej trylogii "Igrzyska śmierci" czy "Niezgodnej". Reklama była przereklamowana.
Pomysł ciekawy na powieść z pogranicza science-fiction, ale nie jest dość dobrze zrealizowany. Zabrakło tej fabule... Iskry. O co chodzi? Tytułowa Dziewczyna, Mia Price, kumuluje w swoim ciele energię elektryczną, ściągającą pioruny. Innymi słowy - siedemnastoletnia Mia jest chodzącym piorunochronem. I postrachem rodzinnego miasteczka, zwłaszcza po incydentach, których była przyczyną. Rodzina wyprowadza się do Los Angeles, miasta, w którym ponoć nigdy nie pada, ale w niedługim czasie, na Miasto Aniołów spada potworna burza, powodująca trzęsienie ziemi. Klęska, śmierć, chaos, sekty, degeneracja wśród ludzi - typowe skutki pokatastrofalne. Ale Mia musi zmierzyć się z innymi problemami - depresją u matki, bohaterskością młodszego brata i przepowiednią fałszywego proroka. Jest jeszcze tajemniczy chłopak w okularach Clarcka Kenta.
Coś w tym wszystkim jest niedograne. Po pierwsze na Mię spadają wszystkie problemy świata. To już podnosi czujność. Bohater z problemem, owszem, gwarantuje sukces czytelniczy, ale jeśli dopada go całe zło świata? Trąci to ignorancją podstawowej zasady fabularności - mimetyzmu, czyli prawdopodobieństwa. Dalszym zgrzytem jest telewizja, internet w świecie pogrążonym w kryzysie. A co z resztą świata? Dlaczego nikt nie pomaga Los Angeles?
Mia jest również słabym ogniwem powieści. Jest zarazem narratorką, tylko że jej narracją przypomina z jednej strony wywlekanie wszystkich kompleksów, traum podczas psychoanalizy, z drugiej strony pełna jest filmowych chwytów. Mówiąc wprost - przegadana, dopowiedziana, przewidywalna. Bohater z tajemnicami intryguje. Bohater obnażający się z wszelkich lęków, tłumaczący się z poczynań, myśli, komentujący innych - irytuje. Język narracji też kuleje. Może jest to wina tłumaczenia?
Po trzecie fabuła jest konglomeratem różnych wypróbowanych tricków, bo czego tu nie brak... Jest wyjątkowa dziewczyna z problemami, jest katastrofa bliska apokalipsie, jest prorok co prawda fałszywy, jest grupka tych, których prorok nie przechytrzy, jest załamana matka, jest chłopak obdarzony zdolnością wpływania na przyszłość, ale jej nie wykorzystuje na czas, więc próbuje się zrehabilitować i zakochuje się w swojej ofierze. Za dużo tego, a za mało w tym sensacji, nowatorstwa, głębi. Dochodzą do tego wizje. Dlaczego zawsze się spełniają? Szkoda.
Bo czy książka dokłada coś nowego do tego, co już znane? Myślą przewodnią powieści było (chyba) poświęcenie się dla innych. Mia żyje dla swojej matki i brata, pomaga im jakoś przetrwać w Los Angeles - Sodomie i Gomorze z przyszłości, ale że jest nieufna (lub nieudaczna) boryka się z różnymi przeszkodami. Ostatecznie dziewczyna zaczyna rozumieć swoje przeznaczenie, z którym nota bene cały czas próbowała walczyć, wstydząc się własnych możliwości. Ale jakże daleko jej do irytującej (i przez to prawdziwej) Katniss i dopracowanego świata z "Niezgodnej"... Jak bardzo daleko prorokowi do prezydenta Snowa i jaka przepaść dzieli manipulację z "Igrzysk.." do manipulacji z powieści Bosworth... Szkoda, potencjał powieści niewykorzystany, brak tu Iskry, o której tyle było na kartach powieści.
Komentarze
Prześlij komentarz