"Deszcze niespokojne...", czyli o tym, dlaczego chodzimy do szkoły
1 września... data tak symboliczna dla Europejczyków ze względu na wybuch II wojny światowej, dla Polaków jeszcze ważniejsza, ponieważ łączy się z bezpośrednią agresją faszystowskich Niemiec na nasz kraj. Tymczasem wiele polskich dzieci i młodzieży kojarzy tę datę z rozpoczęciem roku szkolnego - jedne przyjmuję tę datę z entuzjazmem, drugie jako (f)akt niełaski rządu i tradycji szkolnictwa. Ech... i jeszcze ten deszcz....
Dlaczego chodzimy do szkoły?
Aby wiedzieć więcej, lepiej orientować się w rzeczywistości, być mądrzejszym. Ale w starożytności odpowiedź byłaby inna. Chodzimy do szkoły po to, by zdobyć zawód. Z zawodem wiążą się pieniądze. Z pieniędzmi lepsza jakość życia. Nabywając umiejętność czytania i pisania, zdobywało się również samodzielność, nawet rozgłos w przypadku tych, którzy wybrali drogę poety czy oratora. Ale zacznijmy od początku.
Szkoła od zarania, przede wszystkim, kładła nacisk na pisanie. Młodzi Egipcjanie przez kilka lat przepisywali bezmyślnie tablice i zwoje papirusów, by przyswoić hieroglify. Niejednokrotnie "motywowały" ich rózgi. Świątynne ciemności, godziny kopiowania i rycia w woskowych tabliczkach obrazków, których nie umieli odczytać - tak, współczesna młodzieży, wyglądało życie ucznia w Starożytnym Egipcie, o którym uczycie się na lekcjach - ktoś te hieroglify zostawił Wam ku pamięci. I przestrodze. Macie lepiej? Tak...
Grecka młodzież płci męskiej uczestniczyła na spotkaniach na świeżym powietrzu, podczas których dowiadywała się różnych ciekawostek o prawach natury. Greckie dzieci płci męskiej nie miały tyle szczęścia. Przyprowadzane przez niewolników - pajdagogów (brzmi znajomo?) dzieci te uczyły się pisać, czytać i liczyć. Jeśli ktoś uważa, że to pestka, radzę przyjrzeć się greckiemu alfabetowi, poczytaniu o jego gramatyce i wymowie. Liczenie na palcach i kamykach - to jest pestka. A raczej byłaby przy obecnych metodach nauczania. Kiedyś znano tylko dwie: rycie na pamięć i aprioryczne rozumienie słów nauczyciela. Obie metody, cóż, nie brzmią ani ciekawie, ani zachęcająco. Przy okazji odprowadzania dzieci do "szkoły", pajdagogowie czy też pajdagodzy również udzielali podopiecznym nauk i pouczeń w sprawach wychowawczych. I tak się zaczęła właściwa przygoda edukacyjna i pedagogiczna, która trwała bardzo długo, gdzieś do końca XX wieku, do reform pani... zostawmy to wtajemniczonym (sic!).
Starożytnych uczniów nie omijały tematy nudne, wykłady długobrodych filozofów o matematyce i literaturze (zauważcie, drodzy uczniowie, jaką macie różnorodność tematyczną, jaką macie szansę dowiedzenia się czegoś innego niż twierdzenia i teorie literackie!). Przyjemniejsze chwile czekały na uczniów podczas lekcji wychowania fizycznego. Ujmując sprawę greckich szkół ogólnie, można uznać, że Paideia, czyli quasi podstawa programowa wzięła za cel wychowanie obywatela orientującego się po trosze w każdej dziedzinie życia, sprawnego intelektualnie i fizycznie oraz kierującego się w życiu umiarem, etyką, mądrością, rozwagą, szlachetnością, dobrocią, męstwem i sprawiedliwością. Tylko za jaką cenę... W Rzymie królowała łacina i opanowanie jej gramatyki. Tak więc młody Rzymianin w odpowiedniku dzisiejszej szkoły podstawowej nabywał umiejętności czytania i pisania w łacinie. Kiedy opanował te umiejętności, przechodził do następnego etapu kształcenia, czyli czytania literatury, jej omówienia i interpretowania (i apriorycznego zachwytu literatura!). Młodego Rzymianina kształtowano głównie na mówcę, także poznawał on w szkole tajniki "demagogii" jakbyśmy kiedyś powiedzieli.
W oby starożytnych państwach szkoła była dla wybranych, ponieważ nie była ani powszechna ani darmowa. W obu przypadkach uczniowie, zwłaszcza ci najmłodsi, mieli podobnie jak i dzisiejsi żacy, same figle w głowach. Znane są malunki na ścianach, karykatury "wykładowców", ściągi, które można oglądać do dziś m.in. na ścianach rzymskich budynków. Oba typy szkół - grecka i rzymska - były nudne, męczące i pozbawione pomocy dydaktycznych, jak choćby tablic. Wyobraźcie sobie, jak te dzieci uczyły się pisma, skoro nie było na czym pisać liter... Uświadomcie sobie teraz, do jakiej wy chodzicie szkoły, czy widzicie różnice czy... podobieństwa?
Średniowiecze - kuźnia wiedzy? Zbawczy renesans
Gdyby tak było, może świat byłby lepszy, bo prędzej przetarłby szlaki odkryciom, niestety, dyskryminowanym przez Święte Oficjum. Średniowieczni żacy - ci to dopiero zostawili pamiątki po sobie (!!!) - uczyli się w języku łacińskim, który opanowywali przez pierwsze trzy lata nauki. Było to tzw. trivium: gramatyka, retoryka, dialektyka. Jak się uczyli łaciny? Oczywiście na pamięć, poprzez kucie (bezmyślne) tekstów biblijnych, najczęściej psalmów, na pamięć. Dopiero po pamięciowym opanowaniu psalmu uczeń miał kojarzyć dźwięki, słowa łacińskie z tłumaczeniami na język rodzimy. Ufff.... cieszcie się z obecnego systemu, dzieciaki, naprawdę. Kiedy żacy nauczyli się znaków, czyli pisać i jako tako rozumieć, przechodzili do czytania. Tylko jak czytać zdania w potoku zdań? Książki średniowieczne nie uznawały odstępów ze względu na oszczędność. Interpunkcji nie było (dziękujcie, że jest teraz!). Po czytaniu przyszedł czas na poznawanie literatury, czyli lektury - same teksty biblijne. Uczniowie, nie kręćcie nosami na obecny zestawik! Zobaczcie, jaką macie różnorodność...
Po opanowaniu trivium, żak przechodził na etap kolejny wtajemniczenia, czyli do quadrivium: arytmetyki, muzyki, geometrii i astronomii. Jest to pewien powiew świeżości i ciekawości, ale nie dajmy się zwieść. To wciąż średniowiecze, czyli nauka nie mogła dotyczyć czegoś, co stało w niezgodzie z nauczaniem Kościoła. Tak więc i Kopernik, ale głównie Giordano Bruni stali się ofiarami dawnej oświaty. A dziś? No właśnie... doceń to uczniu zdolny.
Renesans, nareszcie! Tu żacy mogli wreszcie zagłębiać się w ukrywanych przez średniowiecznych archiwistów ksiąg greckich, rzymskich i egipskich filozofów. Uczyli się greki, języków biblijnych, ale też i nowożytnych: francuskiego, włoskiego... Studiowali gdzie chcieli, żyli ponad stan, jak głosiło ówczesne powiedzenie, pamiętać musieli o jednym - nie zadzierać z Kościołem (przykłady były akapit wyżej), gdyż ten dalej sprawował pieczę nad "poprawnością" teorii i odkryć. Żacy mogli też pisać w językach własnych, rodzimych, jak widać na przykładzie Kochanowskiego - nauka nie poszła w las. Można polubić i dobrze wykorzystać szkołę?
Jezuicka wizja edukacji w okresie baroku
W XVIII wieku szkolnictwo przeżywało i wzloty i upadki. Najpierw o upadku. Od początku wieków nowożytnych, czyli I w n.e., szkolnictwo dzierżyli duchowni. W XVIII wieku palmę pierwszeństwa przejmowali jezuici założeni przez Ignacego Loyolę. Szkoły jezuickie wabiły pięknymi wnętrzami, feerią barw, dziwacznie powykręcanych ornamentów architektonicznych - tak, to oni odpowiadają za rozwój sztuki barokowej, zwłaszcza architektury i iluminacji - krzewiły umiejętność czytania, pisania i mówienia w łacinie. Uczniów dzielono ze względu na poziom opanowanego materiału. Z klasy do klasy przechodzili tylko ci, którzy opanowali łacinę. Tak jak w dzisiejszych szkołach fińskich, a nie jak u nas... Na tym etapie kończyło się kształcenie podstawowe, zaczynało akademickie, które nie oferowało szerokiej palety wyboru. Filozofia, fizyka, matematyka i teologia - to kierunki akademickie w szkołach jezuickich.
Jezuici nie kształcili myślicieli, po co mieliby to robić skoro prawda jest jedna w Biblii, interpretowana przez Kościół, nie trzeba żadnych nowych teorii. Przyczynili się jednak do rozwoju metod, sprecyzowania programu nauczania, do rozwoju indywidualnego ucznia/studenta. Po obowiązkowych lekcjach z łaciny, greki, poezji i retoryki uczniowie mogli uczestniczyć w dobrowolnych fakultetach z historii, geografii, matematyki, fizyki, dialektyki, języka hebrajskiego i niemieckiego. Niezaprzeczalnym faktem jest to, że absolwenci byli bardzo dobrze wykształceni, jak na tamte czasy i warunki. A że niekoniecznie myśleli indywidualnie... to kwestia charakteru, więc ponadczasowa.
Pozytywizm i najsmutniejsza wizja szkoły
Dlaczego najsmutniejsza wizja? W końcu pozytywizm z wielkim zapałem, mimo zaborów, organizował szkoły na wsiach, w miastach, na peryferiach miast, po prostu wszędzie, gdzie się dało. W pozytywizmie kształcono nauczycieli i nauczycielki z pewną gruntowną wiedzą ogólną. Sukcesem jednak nie okazało się to, że wszystkie dzieci - miejskie, wiejskie - umiały pisać, czytać, mówić poprawnie i rozczulać się nad "Panem Tadeuszem" (och, gdyby tak było!), ale sukcesem było opanowanie kilku liter, podpisanie się imieniem, liczenie... Porażki były głównie na wsi, rodzice dzieci nie chcieli puszczać pociech do szkół, kiedy praca paliła się na polu lub w gospodarstwie. W miastach dzieci niejednokrotnie ślęczały i wkuwały na pamięć gramatyki, liczenie i daty. Nauczyciele walczyli z zabobonami, z niechęcią dorosłych i samych dzieci do szkoły (po co zmieniać coś, co się sprawdzało, po co zrównywać szanse dzieci wiejskich i miejskich!), z brakiem pomocy dydaktycznych, z zaborcami, z samym sobą, bo na ile starczy cierpliwości i zapału, skoro wszystko się nie udaje, dookoła same porażki, dzieci nie słuchają, nie pamiętają, męczą się...
Tak to z tymi szkołami było. Nie lekko, nie przyjemnie. Szkoły dla wytrwałych i tylko wybitnych, niestety. W XX wieku dowiedziono, że sukces dydaktyczny odnosi się tylko wtedy, kiedy treści dobiera się do poziomu ucznia, do treści metody, do metod środki pobudzające ciekawość i motywujące. Kiedyś jedyną metodą była kara i "pamięciówka", a mimo to zdarzali się wybitni - uczycie się o nich w szkole.
Dziś jest pierwszy września (nie" pierwszy wrzesień"!), powinno dziś być rozpoczęcie roku szkolnego, ale nie jest - tak ustaliło ministerstwo. Krytykując szkołę, weźcie pod uwagę jej ciężkie początki, ale też sukcesy, które mimo to osiągnęła. Wy możecie być tym kolejnym! Wszystkiego dobrego i pamiętajcie: "Uczymy się nie dla szkoły, lecz dla życia"*!
*„Non scholae sed vitae discimus”
Komentarze
Prześlij komentarz