Czy bohater musi być zawsze piękny i zdrowy?
John Green, Gwiazd naszych wina
Czy bohater zawsze musi być piękny i zdrowy? Nie musi, nie zawsze, a nawet nie powinien, zwłaszcza, gdy chodzi o śmierć i cierpienie. To całkiem dobre (i pedagogizujące) dla młodzieży - głównego odbiorcy książek Greena, żyjącej w świecie celebrytów o nieskazitelnej urodzie i wiecznej młodości. Bohaterowie "Gwiazd..." są chorzy, umierający, kalecy, ale na pewno nie nudni, na pewno nie smutni i nie wyciskają łez z oczu czytelnika z powodu litości.
Narratorką jest szesnastolatka cierpiąca na nowotwór uniemożliwiający jej swobodne oddychanie, dlatego też zawsze i wszędzie towarzyszy jej Phillip (butla tlenowa) i matka. Hazel chodzi na terapie grupowe dla śmiertelnie chorych i podupadłych na duchu nastolatków. Pewnego dnia spotyka chłopaka, który nie spuszcza z niej oczu. I tak poznaje - wydawałoby się na pierwszy rzut oka - zdrowego i diablo przystojnego Augustusa Watersa. Pewny siebie chłopak nie traci czasu, gdyż sam przeszedł walkę z nowotworem (kostniakomięsakiem) i wie, że czasu nie można marnować. Jest inteligentny, bystry, zabawny, i właściwie on - młodociany filozof - nadaje powieści głębokiego wymiaru.
Bo byłby to kolejny melodramat - ona i on zakochują się i rozdziela ich śmierć. A tymczasem Hazel i Augustus grają w gry, czytają książki i snują domysły na temat bohaterów książki "Cios udręki" Petera van Houtena. Nauczyli się żyć z chorobą, żartować z niej, śmiać się z własnych ułomności, nie pogrążać nadmierną litością chorych przyjaciół, starają się również oswoić ze śmiercią swoją rodzinę. Postawa Hazel i Augustusa wobec śmierci różni się. Ona najbardziej boi się rozpaczy bliskich. Augustus boi się bezsensu śmierci - odejść jako bohater - brzmi sensowniej. Ona nie chce być granatem, który wybuchając, zrani przede wszystkim najbliższych. Augustus natomiast nie chce umierać w zapomnieniu. Chłopak boi się tego bardziej od śmierci i cierpienia. Dlatego grywa w bohaterskie gierki, w których niezniszczalny sierżant sztabowy Max Mayhem ratuje kogoś, poświęcając własne życie. Czy naprawdę tylko taka śmierć ma sens (jeśli śmierć ma sens w ogóle)? Czy możliwie jest wieczne przetrwanie w pamięci innych, jeśli ci inni też w krótce odejdą z ziemskiego padołu? Czy wszechświat w ogóle interesuje się tym, że ktoś umiera, a ktoś się rodzi?
Bohaterowie "Gwiazd..." napawają pewnym optymizmem - z chorobą można żyć normalnie, nie trzeba rezygnować z przyjemności, nawet podróży 10 000 metrów nad ziemią, by zadać autorowi ulubionej książki pytanie dotyczące dalszych losów chomika Syzyfa. Wymarzone spotkanie może jednak przynieść rozczarowanie. Green ukazuje w ten sposób, że chorzy na raka też przyzwyczajają się do pewnych wygód (Bonusy Rakowe), że może nie chcą tej litości, ale przecież jej doświadczają i czerpią z niej korzyści. Los bywa kapryśny, czego największym dowodem jest spotkanie idealizowanego Petera van Houtena i zakończenie historii miłosnej Hazel Grace i Agustusa.
Ich los uświadamia, że każda godzina życia jest na wagę złota, że dystans do siebie zapewnia trzeźwą ocenę sytuacji, a przede wszystkim siłę, której często brakuje "zdrowemu" otoczeniu. Książka pokazuje życie chorego i jego potrzeby, ale też jego rodziny, a ta nie zawsze radzi sobie z patrzeniem na cierpienie własnego dziecka. Jest to naprawdę głęboka powieść o śmierci, być może jest też próbą jej oswojenia, mini traktatem o umieraniu i ukojeniem. Bohaterowie przekazują ważną zasadę, którą każdy - chory i zdrowy, piękny i brzydki, stary i młody - powinien się kierować, aby w pełni wykorzystać łaskę wszechświata: "BĘDĘ ŻYŁ DZIŚ, NAJLEPIEJ JAK POTRAFIĘ".
Narracja pierwszoosobowa umożliwia czytelnikowi wspólne przeżywanie z Hazel jej bólu i szczęścia, ale posiada - jak dla mnie - poważny minus. Język i powtarzające się "i tak dalej", "okay". To drugie można wybaczyć (młodzież tak mówi), ale z drugiej strony zwrot "i tak dalej" nie wyjaśnia, nie uzupełnia, spłyca. Sorry (!), ale czytająca młodzież ma takie samo prawo do czytania dobrze napisanych książek (czyt. pięknym i poprawnym językiem) jak czytelnik dorosły. Zrozumiałe są tu intencje autora - o mądrych i poważnych sprawach można pisać wprost, bez kwiecistej mowy i oklepanych filozofii (a propos sentencji uskutecznianych przez państwa Watersów). Z drugiej jednak strony, czy na pisarzach też nie spoczywa obowiązek podnoszenia kompetencji komunikacyjnych czytelników? Szkoda by było, gdyby o tak ważnych sprawach, mówić byle jak i tak dalej.
Komentarze
Prześlij komentarz