Miłość, nieśmiertelność i... szmaragd – refleksje o „Zieleni szmaragdu” Kerstin Gier

Domęczyłam! Niestety, ale to prawda. Przyznaję, że jak jeszcze raz natknę się na książkę, w której główna bohaterka nie ma za grosz oleju w głowie, ale bez powodu wylewa oceany łez... przestanę czytać. A tak poważnie to będzie niżej.

Kerstin Gier, Zieleń szmaragdu

Trzeci tom Trylogii Czasu uważam za zbyteczny, ale nie ukrywam – trochę mnie zaskoczył pomysł z hrabią de Saint Germain. Wiele kwestii rozjaśniało się już po przeczytaniu pierwszej części, druga tylko je uzupełniła i postawiła kropkę nad przysłowiowym „i”. Jak dla mnie – z trzech części mogłyby powstać najwyżej dwie.

W „Szmaragdzie“ dochodzi wreszcie do naprawdę długo wyczekiwanego balu. Zanim Gwendolyn i Gideon schowają wszystkie asy w rękawie, a czego by nigdy nie zrobili bez pomocy osób trzecich, poskaczą trochę w przeszłość, gdzie wyjaśnią się wcześniejsze podejrzenia. Zakończenie, nie mam tu na myśli epilogu (to jest ten przysłowiowy drugi grzybek, jeśli wiecie, co mam na myśli), trochę zaskakuje, ale zabrakło mi dobitniejszego dialogu między czarnym charakterem a jego ofiarą. Czegóż jednak można się spodziewać po Gwendolyn? Kapryśna, płaczliwa, oporna, infantylna (i ona jest brunetką?!).

Ale o tym, że dialogi nie są mocną stroną powieści, już pisałam. Ta tendencja utrzymała się również w „Szmaragdzie“. Nie tylko akcja i to zawrotna, ale też dialogi są pionem powieści przygodowych, a Kerstin Gier chciała zafundować młodzieży coś w rodzaju płaszcza i szpady. To by się udało, gdyby warstwa językowa była dopieszczona. Oprócz „panie, pani“ i paru słówek z przeszłości nie ma konkretniejszego archaizowania wypowiedzi z podróży bohaterów w czasie. No szkoda. Rozmowy bohaterów są nieraz jak ciągi reklam – jedna o proszku, druga o suplementach. Brak spójności i takie gadanie: „to jest na wyciągnięcie ręki, już prawie to mam“ to brzmi jak rozpacz kogoś, komu się wyczerpują pomysły. I jeszcze ten gargulec, który wcale nie jest śmieszny, ani potrzebny. Tak sobie myślę, czy Gwendolyn nie straciłaby jeszcze bardziej na wizerunku, gdyby nawet taki gargulec wypowiadał się „przystojniej“ i gdyby myślał na pełnych obrotach... Może to chodziło o to, żeby stworzyć dodatkowy „fant“ do dziewczyńskiego świata – różowego, cukierkowego, głupiutkiego. Może...

Podsumowując, brakuje ostatecznego rozprawienia się ze sprawcą zamieszania w czasoprzestrzeni... choćby słowna potyczka, a tu nic. Było natomiast kilka potyczek na szpady. Mimo wszystko, za mało awanturnictwa, za mało intelektualnej gratki, za dużo płaczów, rozciągania akcji, złowrogich przepowiedni, skoro już na początku wiadomo było, że gdy jeden z bohaterów się narodzi, drugi w proch się obróci (nie przypomina Wam to Harry’ego Pottera?). Był natomiast szmaragd i było o szmaragdzie. To dobrze, bo przypominam sobie, jak w „Błękicie...“ szukałam szafiru i był tylko ten... rubin. Bohaterowie dalej tacy sami – do jednych czuje się politowanie, do innych poirytowanie. O! Zabrakło mi jeszcze udziału członków loży w ostatecznym finale. Nie napiszę, jak srogo potraktowała ich autorka. Może domęczycie tę powieść sami.

Już ostatnie skargi, słowo! Kiedy, bodajże w drugim tomie pojawiły się nazwy rodem z Harry’ego Pottera (nie zdarzę jakie) od razu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego Harry, który też nie jest geniuszem mózgowym, mistrzem szyfrów, sztuk walki i magii, jest obdarzony sympatią dzieci (niektóre dzieci już dorosły i dalej kochają Pottera!), dlaczego każdy tom czyta się z zapartym tchem... Po pierwsze to dobrze skrojona akcja, przemyślana, prowadzona pewnie od początku do końca bez wpadek i improwizacji. Po drugie to obdarzenie bohaterów różnymi cechami, bez przerysowań, ale też dopuszczenie do zmian. Nawet Harry i Ron zaczynali kapować, po tym, jak wyczerpali arsenał podejrzeń, które – jak zwykle – spadały na Malfoya lub Snape’a. Nie da się tego napisać o Gwendolyn – ona nie myśli, ona się maże albo ślini (o rany! napisałam to, trudno). Nawet, kiedy dowiaduje się, jakim darem została obdarzona... szok-reakcja! I wreszcie po trzecie – w Trylogii Czasu jest za dużo grzybków. Skrócenie, wyłączenie niektórych z akcji, zadziałałoby jak balsam na ranę.

Koniec.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Drzewo kłamstw”... hit książkowy, który mógłby być również hitem filmowym

Sienkiewicz - celebryta i pięć razy Maria

Siostrzana miłość w baśniowej scenerii i legendarnym czasie